Dzisiaj wypada rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Czy był konieczny, czy istniało realne zagrożenie ze strony ZSRR? Czy gen. Jaruzelski ochronił Polskę, czy po prostu nie mógł sobie poradzić z nastrojami społecznymi? Może pewnego dnia będę mogła na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Być może zgłębię ten temat dla Was, by naszkicować Wam tło do powieści (któryż to tom już będzie?)
Pamiętam ten dzień. Byłam dzieckiem, ale nikt nie mówił „stan wojenny”, ale „wojna”. Nie działały telefony, telewizor pokazywał jedynie „śnieg”, jak to się mawiało,wprowadzono godzinę milicyjną i wszyscy byli przerażeni. Bałam się o Tatę, bo działał w „Solidarności” a docierały plotki o zatrzymaniach. To wtedy chcieliśmy namalować na sklepie: „Jaruzelski, czerwony pachołek Moskwy” ? Nie cierpieliśmy tego człowieka i gdy w końcu pokazał się w telewizji, by grobowym tonem przemówić do narodu, nikt nie wierzył w ani jedno jego słowo. Potem przywykliśmy. Jak do kolejek i kartek. Ale te pierwsze dni były trudne, bo nikt nie wiedział, co będzie dalej. Nawet do szkoły nie chodziliśmy, chociaż wówczas to przymusowe wolne wcale nie cieszyło. Bo coś się stało. Coś, co na długi czas zabrało nam nadzieję. Byłam mała, ale nikt, kogo znałam nie lubił „komuchów”. I nagle pokazali na co ich stać a ja poczułam, jakbyśmy przegrali. Ta „nasza strona”.
Potem pojawiły się pierwsze dowcipy. Jeden z nich pamiętam do dziś: „Dlaczego nie ma na dobranoc Pszczółki Mai? Bo nie znaleziono takiego małego munduru”.
Tego dnia, w kościele zaintonowano „Boże, coś Polskę” i zmieniono końcówkę na „racz nam wrócić Panie”.Wtedy kościoły były tak pełne, że ludzie stali na zewnątrz. Tam szukali jedności i siły. Dzisiaj Kościół już nie jest tym, czym był wówczas. I my staliśmy się jacyś inni.
I taka refleksja mnie dzisiaj nachodzi. Co się z nami stało?